Miejsca, ludzie, jedzenie, Pacyfik i Karaiby – Nikaragua urzekła od pierwszego dnia. Obok Kolumbii i Ekwadoru jest krajem, do którego na pewno jeszcze chcielibyśmy wrócić. Tu również spotkało nas największe rozczarowanie w czasie naszej wyprawy. To będzie historia o blaskach i trudnych decyzjach w podróży.
Czekając na świt
Po miesiącu spędzonym w Meksyku i Gwatemali postanowiliśmy nieco przyspieszyć naszą podróż. Zaraz po Bożym Narodzeniu ruszyliśmy do Nikaragui. Pewnym wyzwaniem logistycznym była konieczność tranzytu przez dwa inne państwa – Salwador i Honduras. Przez dwa kolejne dni wstawaliśmy więc sporo przed świtem i wędrując po ciemku, łapaliśmy kolejne autobusy na naszej trasie. Po zajęciu miejsca obok zaspanych lokalsów, zapadaliśmy w półsen, z którego wyrywały nas raz po raz gwałtowne manewry kierowców. Szczególnie wyjazd z San Juan nad Jeziorem Atitlan, pełny wąskich, ostrych zakrętów stanowił wyzwanie dla naszych żołądków i niezaspokojonej potrzeby, aby jeszcze trochę pospać. Tak budził się dla nas kolejny dzień.
Kolejne przesiadki cechowała kompletna zmienność standardu podróży. Obok typowych dla transportu w Gwatemali chicken busów pojawiały się klimatyzowane autobusy, w których każdy ma swoje miejsce. Po kilku tygodniach dzielenia siedzenia z kilkoma osobami, człowiek bardzo docenia taki komfort. Uznaje go nawet wtedy za luksus, za niespodziankę, która w jakiś magiczny sposób zakrzywiła rzeczywistość i pozwoliła na kilka godzin nie zwracać uwagi na żar lejący się z nieba. Dar od losu kończył się jednak równie szybko, jak się pojawiał, i po przesiadce do przeładowanego busa, koszula momentalnie przyklejała się do ciała. Niesamowity jest przy tym spokój i pogoda ducha, z jaką podróż chicken busami znoszą osoby starsze. Gdy obserwuje się ich twarze, ma się wrażenie, że trud podróży w tłumie i upale w ogóle nie robi na nich wrażenia. Z delikatnym uśmiechem, wpatrzeni gdzieś w dal, wciśnięci pomiędzy innych pasażerów, czekają na swój przystanek.
Po przekroczeniu granicy Salwadoru nasz chicken bus był dwa razy kontrolowany przez uzbrojonych policjantów i żołnierzy. Widok uzbrojonych w długą broń służb mundurowych w towarzystwie psów robi duże wrażenie. Szczególnie gdy taka sytuacja spotyka nas po raz pierwszy. Patrząc jednak na reakcje lokalsów z naszego busa, mieliśmy wrażenie, że to standardowa procedura na tym odcinku. Tego typu kontrole nie są wyjątkiem także w innych krajach. Po opuszczeniu przez nas Kolumbii były jeszcze bardziej szczegółowe, a twarze żołnierzy przybierały bardzo surowy wyraz. Sprawdził się jednak patent, aby obserwować zachowanie mieszkańców. Gdy wykonywali polecenia służb w sposób mechaniczny, niemal od niechcenia, oznaczało to, że nie dzieje się nic niezwykłego. Zdarzyła się również sytuacja, w której nam, jako obcokrajowcom, nie kazano nawet opuszczać autobusu.
Frontera
Przebywanie na granicy zawsze mnie fascynuje. Bardzo lubię obserwować ludzi. Ma to w sobie coś z teatru, w którym każdy ma przypisaną jakąś rolę. Urzędnicy, szczególnie wyższego szczebla, w każdym niemal geście i słowie wyrażają dostojeństwo swojej pozycji. Powagę sprawowanej funkcji ma podkreślić również czas obsługi. Absolutnymi mistrzami procedowania są pogranicznicy w Hondurasie. Przejechanie od granicy Salwadoru do Nikaragui zajęło nam 2,5 godziny. Przynajmniej drugie tyle spędziliśmy na przejściach granicznych Hondurasu, aby zalegalizować nasz wjazd i wyjazd z tego kraju. Kolejki nie były długie. Wydawało się jednak, że każda decyzja może nabrać mocy prawnej jedynie wraz z upływem czasu. Pieczątka w paszporcie, będąca zwieńczeniem spotkania z lokalną biurokracją, przynosiła jakiś rodzaj ulgi.
Urzędnicy w Nikaragui również specjalnie się nie spieszyli. Kontrola obejmowała nawet sprawdzenie temperatury naszego ciała. Nasze przygody na czterech odwiedzonych tego dnia przejściach granicznych trwały na tyle długo, że nie udało się nam złapać ostatniego autobusu do Leon. To oddalone o nieco ponad 100 kilometrów miasto miało zwieńczyć nasz dwudniowy transfer z Gwatemali. Pomoc przyszła z zupełnie nieoczekiwanej strony. Na granicy poznaliśmy rodzinę z Kanady. Podróżowali olbrzymim pick-upem z przyczepą. Na samym początku naszej rozmowy utrzymywali, że przyjechali do Nikaragui na wakacje. Wydało mi się to nieco podejrzane. Bo kto o zdrowych zmysłach chciałby jechać autem z Kanady do Ameryki Środkowej na miesięczny urlop?
Zagadka wyjaśniła się chwilę po opuszczeniu granicy. Okazało się, że kilka miesięcy wcześniej kupili dom w Nikaragui i postanowili przenieść się tu na stałe. Obawiali się jednak, że celnicy mogą zażądać cła za wwożone sprzęty. Zgodnie z prawem osiedlając się w tym kraju, mieli oczywiście prawo do przywiezienia swojego dobytku. Istnieje jednak górny pułap wartości sprzętów, z którymi przyjeżdżasz. Biorąc pod uwagę ten przepis oraz generalną skłonność urzędników w tej części świata do wyciągania od przyjezdnych dodatkowych dolarów, zdecydowali się zgłosić swój pobyt w kraju jako turystyczny. Celnicy uwierzyli w ich zapewnienia, że cała przyczepa sprzętu to części zapasowe do auta oraz sprzęt do biwakowania.
W pewnym momencie zapytałem ich, dlaczego zdecydowali się przenieść do Nikaragui. Odpowiedź okazała się banalnie prosta – głowa rodziny po prostu lubi palić cygara, spoglądając na plażę i ocean. Szukając spokojniejszego życia, zdecydowali się kupić piękny dom z lat 50. XX wieku w pierwszym rzędzie nad oceanem. Przeszkodą w realizacji ich marzeń nie okazał się nawet wiek dzieci, które objęte są jeszcze obowiązkiem szkolnym. Kanadyjczycy podwieźli nas do samego Leon. Po 14 godzinach podróży dotarliśmy do celu.
Piękno kolonialnej architektury
Miasta w Ameryce Środkowej nie są powodem, dla którego warto odwiedzić tę część świata. Szczególnie stolice są w wielu przypadkach niebezpieczne. Gdybym jednak miał wskazać chlubne wyjątki, to w przypadku Nikaragui będą to Leon i Granada. Oba miasta zdecydowanie warto wkomponować w plan podróży po tym kraju.
Leon, do którego przybyliśmy długo po zapadnięciu zmroku, jest niezwykłym miastem założonym na początku XVII wieku. Pierwsza lokacja nastąpiła co prawda już w pierwszej połowie XVI wieku, ale wybuch wulkanu, u podnóża którego położone było miasto, nakazał nieco (o 30 kilometrów) skorygować położenie. Ruiny Leon Viejo można zwiedzać i stanowią ważne stanowisko archeologiczne.
W Leon dominantą architektoniczną jest zdecydowanie katedra pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Potężna, pięcionawowa bazylika jest uznawana za największy katolicki kościół w Ameryce Środkowej. Ruiny Leon Viejo i katedra znajdują się na liście UNESCO.
Drugim ośrodkiem, który rozwijał się równolegle, była Granada. Hiszpański konkwistador Francisco Hernandez de Cordoba założył oba miasta w 1524 roku. W uznaniu swoich zasług, nazywany jest założycielem Nikaragui. Waluta kraju, cordoba, została nazwana na jego cześć. Granada położona jest w południowo-zachodniej części kraju, nad jeziorem Nikaragua. Z jeziorem związana jest ciekawa historia. Otóż właśnie tędy pierwotnie Amerykanie chcieli przekopać kanał, który połączyłby Pacyfik z Atlantykiem.
Spacer w obu miastach pozwala cieszyć się świetnie zachowaną architekturą kolonialną. Obie miejscowości pełne są przepięknych kawiarenek, często zlokalizowanych w zabytkowych budynkach. Szczególnie warto schronić się w środku dnia. Zadaszone patio, pełne bujnej roślinności przynosi wytchnienie w najgorętszych godzinach. Co ciekawe, w obu miastach (choć częściej w Granadzie) zdarza się, że w kawiarniach cena podana w menu jest ceną netto. Do tego należy doliczyć podatek i obowiązkową w niektórych miejscach opłatę serwisową.
Oba ośrodki na przestrzeni wieków walczyły o palmę pierwszeństwa i tytuł stolicy. Ostatecznie spór zakończyło rozwiązanie kompromisowe i przeniesienie stolicy do Managua. Stolica również nie miała szczęścia do położenia i była wielokrotnie niszczona przez trzęsienia ziemi. W czasie ostatniego, w 1972 roku, zginęło 10 tys. ludzi i zniszczone zostało całe historyczne centrum.
Pacyfik
Sylwestra postanowiliśmy spędzić nad Pacyfikiem. Dystans z Leon na wybrzeże to zaledwie kilkanaście kilometrów. W Poneloya spotkaliśmy poznanych kilka dni wcześniej Kanadyjczyków, którzy zabrali nas do swojego domu. Dom nad brzegiem zrobił na nas olbrzymie wrażenie. Szczególnie ciekawa była otwarta bryła budynku, która pozwalała cieszyć się bryzą znad oceanu. W pewnym momencie rozmowy stwierdzili, że w zasadzie wiele nie potrzebują. Być może otworzą jakąś małą restaurację (gość okazał się zawodowym kucharzem), ale zupełnie nie mają ciśnienia. Całkiem niezły plan na wcześniejszą emeryturę w wieku 50 lat!
Kanadyjczycy okazali się kolejnymi ludźmi w czasie naszej podróży, którzy w niesamowity sposób nas zainspirowali. W pewnym momencie zdecydowali, że przyszedł czas, by po prostu cieszyć się życiem, a nie odkładać tego na emeryturę. Zdecydowali się żyć tu i teraz. Decyzja, by przenieść się do kraju, którego języka nie znają, wymagała niezwykłej odwagi. Szczególnie z dorastającymi nastolatkami. Bardzo ich podziwiam.
Każda taka historia w jakiś podświadomy sposób każe zadać mi pytanie, czy Polska jest krajem, w którym chcę mieszkać na stałe. Czy nie warto w którymś momencie życia przenieść się do jakiegoś innego kraju. Albo czy nie warto dzielić życia pomiędzy dwa miejsca na świecie? To pytanie wraca jak bumerang zawsze, gdy spotykamy ludzi szalonych na tyle, by postawić swój świat na głowie i zrobić coś, co wydaje się wbrew zdrowemu rozsądkowi czy powszechnie przyjętym normom. To pytanie kiełkuje i wraca w naszych rozmowach. Jest tak wiele pięknych miejsc na świecie, gdzie czas płynie inaczej. Ziarno zostało zasiane i zobaczymy, co z niego wyrośnie.
Sylwestra spędziliśmy w małym hostelu, wsłuchując się w fale Pacyfiku. Popijając rum i paląc cygara, rozmawialiśmy o mijającym roku i planach na przyszłość, ciągle będąc pod wrażeniem historii opowiedzianej przez Kanadyjczyków. Kilka kolejnych dni spędziliśmy w Las Peñitas i okolicach, ciesząc się niesamowitymi owocami morza i parząc stopy na gorącym czarnym piasku, który pokrywał plażę.