Po powrocie z Ameryki Środkowej i Południowej byliśmy zgodni – w czasie kolejnego wyjazdu chcielibyśmy poświęcić trochę czasu na naukę hiszpańskiego. Wg. Instytutu Cervantesa język hiszpański jest drugim najpowszechniej używanym językiem na Ziemi. Wygrywa oczywiście język chiński, ale nie widzę w tym przypadku szans powodzenia. Początkowo miała być Hiszpania, potem Gwatemala, ale… trzy tygodnie przed wyjazdem zdecydowaliśmy się na Dominikanę. Jak do tego doszło, jakie były nasze wrażenia i czy warto?
Początkowo planowaliśmy wyjechać do Hiszpanii, aby tam wziąć udział w kursie grupowym. W poszukiwaniu budżetowej opcji na prowadzenie wysunęła się studencka Grenada na południu kraju. OK, wiele osób powie w tym miejscu, że Andaluzja nie jest najlepszym miejscem na naukę porządnego castellano, oficjalnego języka w Hiszpanii. Jednak mnogość kursów językowych oraz fakt, że pokój można wynająć za niecałe 200€, a studio za 250€, sprawiają, że warto rozważyć Grenadę jako miejsce na naukę języka.
Kolejnym plusem jest bogata historia miasta i regionu oraz bliskość Alhambry, ostatniej twierdzy arabskiej na Półwyspie Iberyjskim. W zasadzie tu mógłby się skończyć artykuł. Pojawił się jednak innego rodzaju problem – w styczniu średnia temperatura w Grenadzie to tylko 7 stopni Celsjusza. Sandra generalnie jest ciepłolubna, więc pomysł z Grenadą w zimie nie przypadł jej do gustu. Tym bardziej, że wiele mieszkań nie ma zamontowanego ogrzewania.
Plan „b” nasunął nam się niemal automatycznie – jedziemy do Gwatemali, nad Jezioro Atitlan. Logistyka dotarcia tam jest nieco bardziej skomplikowana i oczywiście kosztowniejsza niż w przypadku Hiszpanii (o tym kiedyś), natomiast ceny na miejscu (zakwaterowanie, jedzenie, kurs) pozwalają zamortyzować cenę biletu. Najodpowiedniejszym miejscem z naszej poprzedniej wyprawy wydawał się San Juan la Laguna, mała miejscowość pełna lokalnych artystów. Dzięki pomocy Austriaczki, która kilka lat wcześniej otworzyła tam ekologiczny hostel zorientowaliśmy się, że możemy wynająć pokój na niecały miesiąc u lokalnej rodziny (28 nocy) za 1120 Q (quetzali gwatemalskich, 540 złotych), cena indywidualnych lekcji dla naszej pary to 60 Q za godzinę (29 złotych).
Jedynym problemem w tym przypadku był fakt, że odwiedziliśmy już większość krajów Ameryki Środkowej, co utrudniałoby naszą podróż po zakończeniu kursu (drugi miesiąc chcieliśmy spędzić, podróżując). W obliczu wzrastających wątpliwości zaczęliśmy zastanawiać się, co dalej. Jakie mamy alternatywy, czyli kraje, które pozwolą nam w miarę budżetowo, w ciepłym klimacie, uczyć się hiszpańskiego.
Sandra zaproponowała Dominikanę. Początkowo byłem sceptyczny – uważałem Dominikanę za dość ekskluzywny cel podróży all inclusive. W głowie miałem mijane oferty biur podróży z wyjazdami na Dominikanę za 5000+. Wstępna analiza pokazała, że godzina prywatnej lekcji to ok.17$, zakwaterowanie również wcale nie należy do najtańszych. Trzeba też jakoś dolecieć. Kwestię lotu udało się rozwiązać stosunkowo szybko – za ok. 500€ można polecieć z Kolonii w dwie strony (można nawet taniej).
Z logistycznych tematów zostały więc jeszcze dwie kwestie – noclegi i kurs. Dalsze poszukiwania pozwoliły na dokonanie dość niespodziewanego odkrycia – na wyspie działa polska organizacja pozarządowa! Fundacja „Moja Dominikana” poprzez różne projekty, głównie edukacyjne, stara się połączyć nasze kraje i zwiększyć wiedzę o ich mieszkańcach. Do tego prowadzi pensjonat w Cabarete. Nieoceniony był pan Adrian Brzeziński z Fundacji, który pomógł nam wszystko zorganizować, w tym kurs językowy. Tak trafiliśmy do Gustavo, niesamowicie pozytywnego nauczyciela, który sprawnie posługuje się angielskim i niemieckim.
Same lekcje odbywały się w lokalnej szkole. Zdecydowaliśmy się na prywatne zajęcia (tylko dla naszej pary) w formule 4 godziny dziennie przez 4 dni w tygodniu. W sumie więc w cztery tygodnie zrealizowaliśmy 64 godziny hiszpańskiego. Całość była dość elastyczna – spotykaliśmy się nieco po 8 i realizowaliśmy zajęcia z jedną krótką przerwą albo robiliśmy przerwę obiadową. Warto przy tym przyznać, że Dominikańczycy mają dość luźne podejście do czasu. Zajęcia zwykle rozpoczynały się z pewnym opóźnieniem.
Raz Gustavo poprosił o krótką przerwę. Wróciliśmy do klasy po niecałych 10 minutach (taka była nasza definicja krótkiej przerwy) i musieliśmy czekać kolejne 35 minut na nauczyciela. Z drugiej zaś strony nikt też kurczowo nie trzymał się dokładnego czasu zajęć i kończył dokładnie po upływie „regulaminowego czasu”. Taki dystans do europejskiego rozumienia czasu z jednej strony jest oczyszczający, z drugiej wymaga pewnej elastyczności. Jednym będzie to odpowiadało, innym pewnie trochę mniej.
Gustavo okazał się dobrym nauczycielem. Gramatykę tłumaczył nam przez analogię albo do języka niemieckiego, albo angielskiego. W zależności od tego, jak w danej sytuacji było nam wygodniej. Jego niesamowita energia połączona z dość wymagającą postawą stanowiła dobrą mieszankę. Starał się również pokazywać nam różnice między językiem w Hiszpanii a na Dominikanie.
To była jedna z naszych obaw, czy przypadkiem nie okaże się, że będziemy uczyli się bardziej dominikańskiej wersji hiszpańskiego. To okazało się bezpodstawne. Uczyliśmy się z podręcznika przygotowanego w Hiszpanii. W tym czasie udało nam się przerobić całą podstawową gramatykę. Dodatkowo w domu staraliśmy się uzupełniać słownictwo. W tym celu korzystaliśmy z przywiezionych z Polski fiszek.