Eksploracja pogranicza azerskiego, historia i nowoczesność w Tbilisi, degustacja wina w Telawi, konna przejażdżka u podnóża Kazbeku, podróż do przeszłości w Cziatura oraz Jaskinie Prometeusza w okolicach Kutaisi. Tydzień w Gruzji był bardzo intensywny i pełny wrażeń. Zapraszam na drugą część relacji.
Dzień 4 – Telawi/Kazbegi (Stepancminda)
Kolejnego dnia postanowiliśmy odwiedzić winnice i wziąć udział w degustacji lokalnych win. W internecie znaleźliśmy Chateau Mere. Położona kilka kilometrów za Telawi (taksówka 5 lari) winnica oraz hotel wydawał się dobrym miejscem na degustację. Pośród pól powstało naprawdę piękne miejsce, gdzie można świetnie odpocząć.
Niestety, mimo informacji na stronie, tasting dostępny był tylko po rosyjsku. Chcieliśmy zatem po prostu kupić butelkę wina i cieszyć się widokami z przepięknych skórzanych kanap w restauracji. W kilka minut jednak ceny z menu podwoiły się, a obsługa stawała się coraz mniej przyjemna. W takiej atmosferze nie było sensu zostać tam dłużej. Do Telawi wróciliśmy stopem.
Pobyt w tym regionie bez degustacji wina byłby jednak grzechem, postanowiliśmy więc pójść za radą informacji turystycznej. Energiczna pani poleciła nam małą, rodzinną winnicę. Małżeństwo produkcją wina zajmują się od dwóch lat. W ofercie mają trzy białe wina oraz jedno czerwone. Degustacja (15 lari/os.) obejmowała trzy wina, pięć rodzajów chachy, chleb i lokalne słodycze. Bardzo dobrze się bawiliśmy, atmosfera była rodzinna. Do tego pokazano nam, jak tradycyjnie produkuje się wino w tym regionie – olbrzymie pojemniki schowane są pod ziemią, co zapewnia stałą temperaturę leżakowania przez cały rok.
Szczególnie przypadło nam do gustu jedno z białych win oraz dwa rodzaje chachy – dębowa i czysta z czterech rodzajów wytłoków winogronowych. Ceny w sprzedaży to 20 lari za butelkę chachy oraz 25 lari za butelkę wina. Cała winiarnia jest butikowa – w sumie produkują 3000 butelek. W dobrym humorze wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Okazało się, że nikt nie jeździ bezpośrednio z Telawi do Kazbegi (chyba że zapłacisz 250-300 lari), czekał nas więc kurs przez stolicę. Bez problemu jednak ogarnęliśmy logistykę. Taksówka odebrała nas z tastingu (50 lari za kurs do stolicy za 4 osoby), potem sprawnie metrem pojechaliśmy do Didube (koszt przejazdu 0,5 lari/os. + 2 lari za kartę; oddają po okazaniu paszportu). Taksówkarze tym razem chcieli nas naciągnąć, więc pojechaliśmy busikiem, zwanym w dawnych krajach sowieckich marszrutką (10 lari/os., 3 h).
Słynna Gruzińska Droga Wojenna, czyli szlak przechodzący przez Kaukaz, zatopiony był we mgle. Chwilowe przejaśnienia pozwalały na kilka chwil podziwiać widoki, niestety nie wyszły nam żadne ładne zdjęcia. Najwyższy punkt, tzw. Przełęcz Krzyżowa, wznosi się na wysokość 2379 m n.p.m. Droga jest dość stroma, pełna zakrętów. Warto, żeby osoby z chorobą lokomocyjną wzięły wcześniej jakieś leki.
Kierowca marszrutki podwiózł nas bezpośrednio pod hostel Mari. Bardzo miła właścicielka zadbała o wszystko, czego potrzebowaliśmy. Dodatkowo poleciła nam kilka miejsc do jedzenia, podarowała butelkę chachy na rozgrzanie (było tylko 5 stopni!). Stepancminda (oficjalna nazwa, choć większość i tak używa dawnej nazwy – Kazbegi) leży na wysokości 1750 m n.p.m. Do tego pogoda była zła, a od mieszkańców słyszeliśmy, że wiosna w tym roku jakoś nie chce przyjść.
Tego wieczoru wylądowaliśmy w restauracji Stancia (przy głównym placu). Zjedliśmy bardzo dobry kebab, świetną baraninę. Ceny co prawda były wyższe niż standardowo, ale dobre jedzenie i darmowa chacha na rozgrzewkę pozwalają ze spokojnym sumieniem polecić to miejsce.
Dzień 5 – Kazbegi
Po obudzeniu zobaczyliśmy piękne słońce i bezchmurne niebo. W rozmowach z lokalsami usłyszeliśmy, że słońca nie widzieli od wielu dni. Znowu dopisało nam szczęście. Mogliśmy podziwiać piękny widok na góry. Przed nami ukazał się szczyt Kazbeku, jednego z najwyższych szczytów Kaukazu (5033 m n.p.m.), znajdującego się na granicy gruzińsko-rosyjskiej.
Nad miejscowością góruje prawosławny klasztor Świętej Trójcy (Cminda Sameba) z XIV wieku. Miejsce to ma dla Gruzinów wymiar symboliczny. Tu w czasach zagrożenia przechowywane relikwie ważne dla kraju, m.in. krzyż świętej Nino, która w IV wieku przyniosła Gruzji chrześcijaństwo. W czasach sowieckich praktyki religijne były co prawda zakazane. Klasztor pozostał jednak ważnym miejscem, odwiedzanym przez mieszkańców.
Trzeba przyznać, że położenie klasztoru jest przepiękne. Widok z 2170 m n.p.m. na okoliczne szczyty jest przepiękny. Rdzawy kolor klasztoru kontrastuje z bielą Kazbeku. Zdecydowanie polecamy, szczególnie przy pięknej pogodzie. Sposoby na dotarcie do klasztoru są trzy – pieszo, autem 4 x 4 bądź konno.
Marzeniem Sandry była przejażdżka konna. Trzeba było to zorganizować. Od właścicielki hostelu usłyszeliśmy, że taka przejażdżka to koszt 70 lari za osobę. Wydało nam się to przesadzone. Spakowaliśmy więc plecaki z potrzebnymi w górach rzeczami i wyruszyliśmy w stronę szlaku, licząc na to, że spotkamy jakichś naganiaczy po drodze.
Postanowiliśmy dotrzeć do wioski po drugiej stronie rzeki, gdzie zaczyna się szlak. Tam, wg naszego książkowego przewodnika, powinna znajdować się kawiarenka, w której można się posilić przed trasą i mieliśmy również nadzieję zapytać o konie. Miejsce wskazane przez Bezdroża okazało się zamknięte. Nie było żadnych koni.
Przechodzący mężczyzna z kosą w ręku okazał się jednak właścicielem kawiarni 😉 Zaprosił nas do środka. Polał wino, a jego syn w tym czasie zadzwonił po kogoś, kto dysponuje końmi. Po jakichś 30 minutach czekania pojawił się człowiek mówiący jedynie po gruzińsku, właściciel tłumaczył. Podobno 70 lari to oficjalna cena, my zbiliśmy do 50 za osobę i dobiliśmy targu.
Po raz kolejny okazało się, że w Gruzji da się wszystko załatwić. Najważniejsze to mieć czas i być otwartym. Kilka słów po rosyjsku również się przyda. Ludzie są bardzo pomocni i gościnni. Właściciel wytłumaczył, że jeszcze nie zaczął się sezon turystyczny i dlatego kawiarnia jest zamknięta. Aby pomóc nam w organizacji koni, opóźnił nawet swój wyjazd do Tbilisi.
Na konie musieliśmy jeszcze chwilę poczekać. Zeszliśmy więc do doliny, by coś zjeść. Trafiliśmy do Cozy Corner, tuż przy moście. Ich chaczapuri to jakieś potwory! Były tak wielkie, że nie byliśmy w stanie ich zjeść. Super sympatyczna obsługa, fajnie wyglądający ogród, dobre ceny i brak 10% opłaty serwisowej – bardzo polecamy. Było naprawdę przytulnie.
Około 13.00 ruszyliśmy na koniach pod górę. Podejście zajęło 1 h 15 min. Mogliśmy podziwiać góry i cieszyć się jazdą konną. Dla wyjaśnienia – żadne z nas nie ma doświadczenia. My raz jechaliśmy konno w Nikaragui, Aleks jeździł trochę w Niemczech. Konie były tak spokojne, że nie trzeba było mieć żadnych umiejętności. W cenie jest przewodnik, który prowadzi konie. Rewelacja!
Gdy dotarliśmy na górę, mieliśmy tylko chwilę, żeby cieszyć się widokiem – bardzo szybko zaczęło strasznie mocno wiać i padać. Nie wiedząc, czy nie nadciągnie ulewa, po jakichś 30 minutach na szczycie ruszyliśmy w dół. Pogoda po raz kolejny rozdawała karty w czasie naszego wyjazdu. Całość zajęła nam ok. 2 h 45 min.
Dla bardziej wytrwałych, bądź mających więcej czasu, polecam dojście do lodowca. Mieliśmy jeden dzień, więc musieliśmy wybrać konie albo lodowiec. Tym razem priorytet miały konie, choć widoki sprawiają, że chętnie wróciłbym tu w góry na wędrówkę. Po tourze postanowiliśmy chillować przy piwku w Cozy Corner.
Dzień 6 – Kazbegi/Cziatura/Kutaisi
Nocą padało tak mocno, że deszcz budził nas, bębniąc wściekle w metalowy dach. Właścicielka hostelu, w którym mieszkaliśmy, wieczorem orzekła, że pogoda będzie zła przez kilka najbliższych dni. Rano zobaczyliśmy, co to znaczy – do wyboru były dwa tryby – mocny deszcz albo ulewa. Chcieliśmy przeczekać w pokoju, aż przestanie padać, ale po 30 minutach stwierdziliśmy, że to naiwne i po prostu ruszyliśmy na śniadanio-obiad. Ponieważ wiedzieliśmy, że tego dnia będziemy dużo się przemieszczali, postanowiliśmy zjeść solidnie. Jedzenie w restauracji Khevi było bardzo dobre.
O 12.00 wyruszyliśmy wyjątkowo komfortową marszrutką do stolicy. Dotarliśmy do niej ok. 14.45 i szybko zorientowaliśmy się, że marszrutka do Cziatury odjedzie o 16.00. Zostawiliśmy więc bagaże w marszrutce i ruszyliśmy zapoznać się z okolicą. Jednak otoczenie dworca Didube godne polecenia nie jest. Kupiliśmy lody i nie pozostało nam nic innego, jak czekanie.
Do Cziatury dotarliśmy ok. 19.0. Kierowca wrócił się z nami do hotelu, który przegapiliśmy. W Hotelu Nicole okazało się jednak, że mimo niskiej temperatury w pokoju (14 stopni), nikt nie myśli odpalić ogrzewania. Nasze komentarze, że zimno, zostały zbyte tekstem, że wcale zimno nie jest 😉 Po takim argumencie po prostu wyszliśmy.
Wydawało się, że okoliczności sprzymierzyły się przeciwko nam – cały czas lało, GPS nie działał prawidłowo w górzystym terenie, a do tego lokalsi powiedzieli, że jedyny hotel to ten, który opuściliśmy. Ruszyliśmy więc taksówką do Kutaisi (40 lari; standard to podobno 50 lari). Po drodze okazało się, że nasz kierowca słabo widzi po zmroku i całą trasę pokonaliśmy z prędkością ok. 40-55 km/h. Nasza podróż trwała 1,5 h w tym tempie.
Cziatura jest zdecydowanie do polecenia tym, którzy lubią sowiecki klimat i chcą zobaczyć miasto, w którym czas zatrzymał się jakieś 20-30 lat temu. Można zobaczyć monumentalną architekturę sowiecką z czasów powojennych, bloki z wielkiej płyty, w których można bez specjalnych przygotowań kręcić horrory oraz kolejki linowe, łączące bloki nieraz pod takim kątem, że wydaje się niemożliwe, aby to jeszcze mogło działać. Dodatkowo opuszczone obiekty przemysłowe mogą być polem do eksploatacji. Ciekawostką jest również cerkiew położona na skale o pionowych ścianach, wyrastających na 80 metrów w górę. Jedynym sposobem dostania się na szczyt jest drabina.
Cziaturę można odwiedzić na kilka godzin w drodze z Kutaisi. Jeśli zostać tam na noc, to raczej w miesiącach letnich. Wtedy brak ogrzewania nie jest przeszkodą. W Kutaisi zatrzymaliśmy się w przytulnym hotelu Kiev-Kutaisi w centrum miasta. Miejsce godne polecenia! Darmowy szot chachy przy meldunku. Sympatyczni ludzie. W czasie naszej podróży za noclegi na 4 osoby płaciliśmy między 60 a 80 lari.
Wieczór spędziliśmy w restauracji Baraqa. To miejsce z jednym z najlepszych stosunków jakości do ceny w czasie naszej podróży. Jedzenie jest smaczne, fajnie podane, a porcje bardzo duże. Polecam kotlet kijowski oraz kompot (smak dzieciństwa!).
Dzień 7 – Kutaisi
Porządnie się wyspaliśmy, gdyż ostatni dzień zapowiadał się wyjątkowo długi. Lot mieliśmy dopiero o 4.25. Ponieważ Aleks miał dolny bagaż (kamera plus obiektywy) musieliśmy być na lotnisku ok. 2 h wcześniej. Doliczając dojazd z Kutaisi, w zasadzie nie opłacało się brać noclegu, by wymeldować się ok. 1.30.
Śniadanie zjedliśmy w studenckiej knajpie na rogu, nieopodal naszego hotelu. Dobre drożdżówki, słaba kawa. Espresso dla nich to takie americano, ale bardzo słabe. Dziewczyny chciały iść na shopping, przy czym okazało się, że pod nazwą „souvenirs” funkcjonują w Kutaisi sklepy ze złotą i srebrną biżuterią. Innych pamiątek w zasadzie brak. Aleks miał problem, żeby kupić kartki pocztowe.
Najważniejsze miejsca w Kutaisi da się obejść w 2-3 godziny. Warta odwiedzenia jest cerkiew górująca nad miastem. Za 50 tetri (0,5 lari) można wjechać kolejką linową na szczyt góry w centrum. Warte obejrzenia są ponadto okolice Teatru Dramatycznego oraz ulica Puszkina. W upalny dzień warto przysiąść w Parku Centralnym. Fajnym miejscem na kawę jest Our Cafe. Przyprawy i lokalne słodycze na prezenty można kupić na targowisku.
Jeśli macie kilka godzin czasu, to zdecydowanie warto odwiedzić jaskinie Prometeusza. Ich długość (ponad 1400 metrów, 800 schodów) robi wrażenie. Minusem jest podświetlenie w kiczowatych kolorach. Muzyka klasyczna we wnętrzu również wywoływała zgrzyt zębów. Szczególnie ciekawa jest Sala Prometeusza – swoją wysokością przypomina podziemną katedrę. Wstęp kosztuje jedynie 7 lari. Z Kutaisi można dojechać z przesiadką, dwoma marszrutkami (3 lari w jedną stronę). My za 35 lari wynajęliśmy taksówkę, która nas zawiozła w obie strony, a w czasie zwiedzania kierowca czekał na nas. Z tym samym kierowcą pojechaliśmy wieczorem na lotnisko (20 lari).
Siedząc wieczorem w restauracji, zorientowaliśmy się, że od jutra ma być słonecznie i 25 stopni… Tak słabej pogody, jak w czasie naszego pobytu w Gruzji, nie mieliśmy jeszcze nigdy w czasie podróży. Codziennie padało, co praktycznie pokrzyżowało większość planów trekkingowych. Zobaczyliśmy dzięki temu więcej miejsc, niemniej jednak od 5. dnia byliśmy już bardzo zmęczeni walką przeciwko siłom natury.
Mimo wszystko jednak Gruzję bardzo polecamy. Stosunek jakości do ceny jest naprawdę świetny. Gruzja zachwyciła nas różnorodnością, wielką gościnnością i otwartością, zupełnie inną estetyką i obrzędowością wschodniego chrześcijaństwa. Z pewnością wrócę tam na trekking 🙂